Dobra, dzisiaj więcej nie napiszę, ale jak zwykle zajawka leci do was
Kapelusz położyłem na twarzy żeby chronił mnie przed ostatnimi promieniami słońca. Między poobijanymi knykciami tlił się papieros, a na stoliku obok, dumnie stało zimne piwo. Tak, na te chwile relaksu zasłużyłem jak na rzadko które.
Jakiś szmer wzbudził moją czujność. Ale nie jakoś bardzo. Podniosłem się delikatnie i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku. Może dziesięcioletni szkrab biegł w moją stronę z wywieszonym językiem.
- Jestem, panie Kapelusz, tak jak pan prosił, mam gazetę. – Wysapał zdyszany malec i podał mi dzisiejsze wydanie Zielonego Podlasia.
- Dzięki mały, łap piątaka za fatygę i spadaj. – Pstryknąłem monetą, która z prędkością światła zniknęła w kieszeni brzdąca.
Zobaczmy, co też tam lokalne pismaki nasmarowały. O, nieźle, pierwsza strona.
„NOCNA BITWA O MOŃKI” „W dniu wczorajszym na terenie miasta Mońki rozegrały się dramatyczne sceny rodem z czarnego kryminału. Grupa uzbrojonych i niebezpiecznych bandytów terroryzowała spokojne, podlaskie miasteczko. Krewcy mieszkańcy Moniek, wobec bierności lokalnej policji, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i przegonić z miasta niezidentyfikowanych członków organizacji przestępczej. Jeszcze nigdy dotąd Mońki nie były świadkami takiej przemocy i walk ulicznych. Jak udało się dowiedzieć naszemu reporterowi, powodem ataku były porachunki mafijne. Źródło, które prosi by pozostać anonimowym, opisało dantejskie sceny, jakie rozegrały się w miejscowej karczmie. Karczmarz Stary Kufel odmawia komentarza, twierdząc, tu cytat, „wal si, pismaku”. Nie udało nam się również porozmawiać z lokalnym prywatnym Detektywem, który prawdopodobnie zna wszystkie szczegóły tej bulwersującej sprawy. Nasz reporter trafił na miejsce już po zakończeniu zamieszek. Próbował porozmawiać z Detektywem, którego murem otoczyło kilku miejscowych. Na prośbę o krótką rozmowę, mieszkańcy mieli odpowiedzieć, tu cytat, „wal si, pismaku”. Więcej szczegółów na stronie trzeciej.” No bez przesady, żadna tam bitwa o Mońki, żadne tam walki na ulicach miasta. Nie róbmy dramatu. Rozumiem, prasa musi fakty trochę koloryzować, ale że aż tak? Wolne żarty. W porządku, było trochę awantury, momentami nawet robiło się groźnie, stanowczo zaprzeczam jednak dantejskim scenom. Trochę bardziej dynamiczna karczemna rozróba. To wszystko. Chyba, bo parę razy porządnie oberwałem w głowę, więc być może nie wszystkie fakty kojarzę.
Poszedłem po kolejne piwo i zapaliłem papierosa. Jak to dokładnie było…?
Piliśmy z Tyczką i Czapką. Chłopak, mimo że żonaty, jak zwykle popisywał się przed kobietą licząc nie wiadomo na co. Tym razem dłubał w jakiejś kłódce, próbując udowodnić, że jest ją w stanie otworzyć szybciej, niż ja wypiję piwo. Biedny drań, nie wie, albo raczej akurat nie pamiętał, że z wlewaniem piwa w gardło u mnie jak z podlewaniem ogródka za pomocą konewki, Lejesz całą, wszystko wsiąka. Więc lecisz po następną kolejkę, tfu, konewkę i tak do skutku.
W lokalu też było wesoło. Do stadium fruwających krzeseł jeszcze trochę brakowało, ale koloryt lokalny, w postaci wielopiętrowych przekleństw, można było podziwiać w pełnej krasie. Słowem, idylla. Do czasu.
Gdzieś w okolicach pierwszego gwoździa, wbitego z impetem czołem w stół przez któregoś z uczestników popijawy, drzwi lokalu otworzyły się z niecodziennym hukiem. Do środka wtoczyło się kilku drabów, rozrośniętych w barkach do rozmiarów niewielkich mamutów. Czapka z Daszkiem nasunęła czapkę z daszkiem na oczy.
- Kapelusz, szperacze. Namierzyli mnie – szepnęła zdenerwowana.
- Spokojnie, bez nerwów. Jesteśmy na naszej ziemi. Tu nic ci nie grozi. – Uspokoiłem ją, choć wcale nie byłem bardzo pewny tych słów. Skoro rozpoznała szperaczy, za nimi mogły iść główne siły. Aż tak kogoś wkurwiła? Właściwie, to całkiem możliwe.
Spojrzałem porozumiewawczo na Tyczkę, ten już wyłapał niebezpieczeństwo. Kilkoma dyskretnymi ruchami głowy dał znać kumplom, że robi się nieciekawie. Dwóch chłopaków zbliżyło się do nas i przejęło Czapkę, odprowadzając ją w stronę baru. Czas był teraz na mnie i moje wszem i wobec znane zdolności dyplomatyczne.
W dyplomacji kastet jest bardzo przydatnym narzędziem, więc w kieszeni uzbroiłem pięść. Wybrałem się na powitanie kloców.
- Panowie przejazdem, na drinka czy na podryw? Jak na podryw, jednak sugerowałbym dyskotekę. Jak na drinka, to jakiś bardziej wyszukany lokal, a jak przejazdem, to właściwie nadszedł czas się zbierać do drogi.
Kurde, przemowę ułożyłem, że mucha nie siada. Szkoda tylko, że jej nie docenili.
- Spierdalaj śmieciu, szukamy jednej dupy.
No proszę, mieli w tej grupie tępego mięcha jakiś korpus dyplomatyczny. A ja grałem dalej.
- Czyli jednak na podryw. To ja bym mimo wszystko, chłopcy, radził wam odwiedzić dyskotekę. Tu same chłopy, w większości żonaci. Tak czy inaczej, pary na randkę raczej nie znajdziecie.
Mastodont chwilę trawił moje słowa. Aż słyszałem trzeszczenie synaps, które próbowały skleić kilka wyrazów w sedno przekazu. W momencie, kiedy oczy dyplomaty raziły mnie gromem, zrozumiałem, że pojął sens wypowiedzi. Nie wyglądał na uradowanego.
- Jebnąć ci?
Czy oni chodzą na jakieś kursy z bycia gburowatym chamem? Zawsze to samo, jebnąć ci, spierdalaj i inne piękne laurki. Westchnąłem ciężko i postanowiłem spróbować mediacji raz jeszcze, upewniwszy się najpierw, że nasze siły już rozlokowały się na strategicznych pozycjach. Byliśmy gotowi do odparcia pierwszego uderzenia. Ale najpierw należało wyczerpać wszelkie możliwe środki pokojowe.
- Nie wiem kogo szukacie, ale znaleźć to tu najłatwiej możecie guza. Więc jeśli cenicie to coś, co można określić jako twarz, sugerowałbym obrót o sto osiemdziesiąt stopni i drogę w ciemną noc. Zanim komuś stanie się krzywda.
Nastała chwila absolutnej ciszy. Przerwał ją jeden z przyjezdnych.
- Ty, kurwa, Wycisk, a to nie jest ta dupa przy barze?
Jeden z osiłków musiał złowić Czapkę wzrokiem. No to gówno, jak stwierdził kiedyś filozof. Łatwo nie będzie.
- Rura, kurwa, masz rację. To ona.
Wycisk, Rura, trzeci to pewno Wajcha, a czwarty Lewar. Pewnie na zakończenie kursu z gburomacji, wieczorem przy ognisku dostają dyplomy z nową ksywą.
Facet odepchnął mnie szybkim ruchem. Odepchnął to delikatnie powiedziane. Poczułem jakby trafiła mnie torpeda. Na szczęście miałem wykupioną polisę, a polisa tylko czekała na taki rozwój wypadków. W stronę Wyciska poleciała pusta butelka i trafiła go w łepetynę. Gość warknął jak rozjuszony byk i zebrał się do ataku. Niestety dla niego, trafił na lepszych. Kilku naszych stanęło mu na drodze. Ktoś go podciął, facet poleciał na posadzkę, gdzie został kompleksowo potraktowany kopniakami. Jego kamraci ruszyli z odsieczą. Nas jednak było więcej. Kilka taboretów straciło siedziska, i chłopaki ruszyli z pałami na wroga. Nie wiem czy zwarcie trwało dłużej niż kilka minut. Pył bitewny szybko opadł i zobaczyłem jak napastnicy wylatują przez drzwi karczmy. Pierwsza runda dla nas.
Podbiegłem do Czapki.
- Dobra, mała, czas się zabierać. To pewno nie koniec atrakcji na dzisiaj.
- Masz rację, Kapelusz. Panie Kufel – zwróciła się do barmana – bardzo pana przepraszam za zamieszanie i kłopoty. Zaraz się ulotnię i nikt już nie będzie pana niepokoił. Przynajmniej z mojego powodu. – Czapka była wyraźnie zakłopotana, co uwierzcie, nie zdarza się często.
- To ni problem – stwierdził Kufel. – Pod moim dachem gości są zawsze bezpieczni. Taki motto mam.
Z takiego karczmarza należy być tylko i wyłącznie dumnym. Ukłoniłem się z szacunkiem i ruszyliśmy do wyjścia. Tyczka szedł dwa kroki za nami, a żegnały nas zakazane pyski najlepszych kompanów do picia i bicia na świecie.
Wyszliśmy przed karczmę i w ekspresowym tempie cała nasza trójka wróciła do środka.
- No to gówno – znów przywołałem znaną filozoficzną maksymę.
- Co jest, Kapelusz? – Barman Stary Kufel wyglądał na zaniepokojonego.
- Jak by to ująć, przed knajpą stoi pięć czarnych fur i jakichś piętnastu chłopa. Zdaje się, że są uzbrojeni. Mamy więc problem.
- Nu to wyjdźci od zaplecza – zaproponował Kufel.
Któryś z chłopaków poleciał sprawdzić czy droga ewakuacji jest bezpieczna. Usłyszeliśmy trzask przewracanego mebla i huk tłukących się szklanek.
- Nu, problem jest. Bo oni nas otoczyli. Za karczmą stoją jeszcze dwa auta i ze pięciu byczków. – Facet był wyraźnie zdenerwowany. Nie dziwiłem mu się. Przyszedł tu popić, a nie toczyć boje. No, nie takie boje, jakie się właśnie szykowały.
Ze pięciu byczków od zaplecza. I ze piętnastu od frontu. To razem daje ze dwudziestu. Sporo. Sytuacja robiła się cokolwiek niecodzienna. A do tego trzeba było jeszcze doliczyć tych, którzy myśleli za byczków. Dwóch, może trzech. Najbardziej niepokoiła mnie jednak wizja tego, że każdy z nich miał jakąś giwerę przy sobie. W walce wręcz raczej nas nie pokonają, ale mieliśmy niewiele argumentów przeciw intensywnym opadom ołowianych kulek. Z drugiej strony, przecież nie otworzą ognia do grupy zwykłych bywalców podlaskiej mordowni. Takie rzeczy w latach dziewięćdziesiątych, teraz podobno mieliśmy coś w rodzaju cywilizacji. Trzeba było działać.
- Dobra, chłopaki, niech no któryś migiem zadzwoni po policję.
- Kapelusz, tyś zgłupiał do reszty? Po policję? – Szczerze oburzył się Tyczka.
- Bo Bułę albo Różyczkę, geniuszu. Przecież nie na 997.
- A, po nich, nu, to ni ma co dzwonić.
- A to dlaczego?
- Popatrz tylko.
Wykonał kciukiem gest w kierunku rogu pomieszczenia. No tak, dzielne zuchy, oddelegowane do nas z Warszawy, zaległy w pijackim śnie pod jedną z ław. Nie miałem pretensji, chłopcy mieli wolny wieczór, więc spożytkowali go w jedyny słuszny sposób. Spożywając alkohol.