Wejść na Fudżi

28 sierpnia 2009
I przeżyć.
No dobrze, aż tak trudno nie było. Łatwo też nie.


Po kolei, po kolei, bo się nam paragrafy w opowieści pomieszają. Na samym początku było moje zainteresowanie klęskami żywiołowymi. Tornada, trzęsienia ziemi, cyklony, powodzie, tsunami i oczywiście wulkany. Te ostatnie chyba lubię najbardziej – prawdziwa potęga natury, której nic nie jest w stanie powstrzymać. Dodatkowo kompletnie nieprzewidywalne. Mogą obudzić się po wielu latach i dosłownie zmieść z powierzchni ziemi całe miasta – patrz Wezuwiusz. Mogą pojawić się absolutnie znikąd – tak jak w 1943 we wsi Paricutin w Meksyku. W lutym tamtego roku miejscowy rolnik Dioniso Pulido zauważył na swoim polu kukurydzy rozpadlinę, z której wydobywały się dziwne gazy i pomruki. Dioniso wraz z kolegami próbowali dziurę zasypać, ale ta się odgryzała – tymi gazami i pomrukami, no i paroma tysiącami stopni Celsjusza. Po tygodniowym zamieszaniu, skonsumowaniu całej zasadzonej kukurydzy, przestraszeniu kilkudziesięciu rolników pomruki, gazy i popioły miały ponad 100 metrów, ale nadal było im mało. Po dwóch tygodniach wesoła kompania wparowała do wsi Paricutin i zaczęła zerkać na pobliskie miasteczko San Juan. W lipcu na imprezie pojawiła się lawa (choć nikt jej nie zapraszał), a z imprezy niemal dosłownie wyparowali mieszkańcy San Juan; zdążyli się ewakuować. Tak oto z dziury na polu kukurydzy narodził się wulkan, który obecnie liczy sobie 3170 metrów n.p.m.

Z jak potężnymi zjawiskami mamy do czynienia niech świadczy erupcja Krakatau w 1883. Krakatau to wulkan położony między Jawą a Sumatrą. Dokładnie 27 sierpnia 1883 doszło do jeden z największych zarejestrowanych erupcji w historii ludzkości. Wybuch wulkanu był słyszany z odległości 4800 kilometrów, popioły zostały wyrzucone na wysokość 80 kilometrów, a fala uderzeniowa okrążyła świat 7 (!) razy - była tak potężna, że dosłownie rozrywała bębenki ludziom w pobliżu Cieśniny Sundajskiej, oczywiście na minuty przed tym, jak zabiły ich fale tsunami – miały ponad 40 metrów wysokości i poważnie uszkodziły statki przycumowane u wybrzeży RPA! Wybuch dosłownie rozerwał Krakatau na strzępy, co o tyle nie dziwi, że szacunki mówią o sile 13 tysięcy bomb atomowych, które spadły na Hiroszimę. Gazy i popioły uwolnione do atmosfery sprawiły, że przez lata niebo miało nieco ciemniejszy kolor, a w rok po wybuchu średnia temperatura na świecie spadła o 1,2 stopnia Celsjusza. No i jak tu nie kochać wulkanów?

Dawno temu, w odległej galaktyce... wróć... Jakiś czas temu, w mojej głowie narodził się plan, żeby wejść na kilka wulkanów, o których naczytałem się w dzieciństwie. Lista zawiera Wezuwiusz, Etnę, Fudżi, Górę św. Heleny i Krakatau. Pierwszy miałem już odhaczony – podczas jednego z pobytów we Włoszech udało mi się wdrapać na sprawcę niezłego zamieszania („O cholera, wybucha!”) w Pompejach. Mój pobyt w Japonii sprawił, że pojawiła się unikalna szansa wejścia na kolejny. Oficjalny sezon wspinaczkowy trwa jedynie 2 miesiące w roku – lipiec i sierpień. Ja planowałem wejść we wrześniu, więc trzeba było nieco przyspieszyć plany, a także uwzględnić dodatkową osobę. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że z wizytą – nie, nie z wizytacją, złośliwcy – przyjechała moja dziewczyna.

Ponoć najlepiej jest się wspinać w nocy i my też tak chcieliśmy zrobić. Początkowo jednak zakładałem, że zaczniemy w piątek, a wrócimy w sobotę, aby jeszcze jakoś przez niedzielę dojść do siebie. Niestety, brak sensownych połączeń w piątkowy wieczór skutecznie pomieszał nam szyki. Fudżi mieści się bowiem w pewnej odległości od Tokio. Można tam dojechać albo bezpośrednim autobusem (ale na te jest masa chętnych), albo dwoma pociągami i busikiem, co oczywiście zajmuje więcej czasu. Wspinaczka w sobotni wieczór też miała swoje plusy – przede wszystkim po całym tygodniu pracy można trochę odespać, a nie prosto spod krawata wskakiwać w buty do wspinaczki i zakładać plecak.

Pospaliśmy, kupiliśmy prowiant, spakowaliśmy się, ruszamy. Jest sobota, upał nieziemski, lokalna filia piekła, godzina 15:05. Dotarcie na Fudżi zajmuje około trzech godzin. Nam oczywiście zajęło dłużej, bo nie do końca sprawdziliśmy godziny połączeń, a także chcieliśmy coś zjeść po drodze. No i te przesiadki... Najpierw dojechać do Shinjuku (ponoć największy dworzec na świecie), tam złapać pociąg do Otsuki, gdzie należy przesiąść się w lokalną ciuchcię – uwierzcie, że to najlepsze określenie – do Kawaguchiko, a dopiero stamtąd podjechać na piątą stację na Fudżi. Wyżej się nie da, wyżej należy włączyć napęd własny.
















Dokładnie o 21:10 zaczęliśmy wchodzić na świętą górę Japończyków. Nawet nie domyślaliśmy się, co tak naprawdę nas czeka. W końcu widzieliśmy starsze osoby i rodziny z dziećmi. Panował przyjemny chłodek, a początek szlaku był bardzo łagodny. Szanowna Fudżi – strasznie zwodnicza z Ciebie kobieta! Ale nie uprzedzajmy faktów.





Szlak Kawaguchiko – najpopularniejsze z podejść na Fudżi, tak się składa, że i nasze. Popularność tej drogi wynika z dwóch czynników. Po pierwsze piąta stacja (2300 m n.p.m.) ma wielki parking. Po drugie na całym szlaku jest całkiem sporo schronisk, gdzie można coś zjeść, a nawet przenocować – ceny są powiązane z wysokością nad poziomem morza; im wyżej, tym drożej.

Było ciepło. Założyłem swoją latarkę górnika na głowę i ruszyliśmy. Ścieżka szeroka, niemal płaska – słowem pełen relaks. Trwało to może z pół godziny. Wtedy zaczęły się schody. Podejście do szóstej stacji, która mieści się około 2700 metrów n.p.m. to dość szeroki, ale stromy szlak, który skutecznie pozbawia sił tak niedoświadczonych wspinaczy, jak my. Dorzućcie do tego brak formy i zmniejszającą się ilość tlenu i macie obraz dość ciężkiego zmęczenia w bardzo krótkim czasie. Na szczęście udało się jakoś dotrzeć do stacji numer sześć. Tam dostaliśmy mapę, która wielokrotnie stanowiła jedyną nadzieję przy podejściu... że już blisko... że za chwilę... że za moment...

Stacja szósta to również pierwszy kontakt z czymś, co nazywa się Calory Mate. Teoretycznie to taki gotowy posiłek wielkości herbatnika, który ma Wam dostarczyć wszelkie wartości odżywcze i witaminy. Niezastąpiony w górach, bo zajmuje niewiele miejsca. Tylko że smakuje paskudnie! Na samą myśl mam odruch... Oszczędzę Wam szczegółów. Bruczkowski pisał, że żywił się tym czasem podczas swojego pobytu w Japonii. Jak?! Panie Marcinie, JAK?! Tego się nie da jeść. Wersja serowa okropna, wersja owocowa smakuje plastikiem, wersji ziemniaczanej już nie spróbowałem.

Po wątpliwej jakości uczcie ruszyliśmy dalej. Cel – stacja siódma, 3100 metrów n.p.m. Moje wspomnienie tej trasy wygląda mniej więcej tak...
Kurde, ciężko, gorąco, rozpiąć bluzę. Nie miało być tak ciężko. I po cholerę ja ten statyw brałem? Genialny plan – wziąć lustrzankę, dwa obiektywy i statyw na 1400 metrów podejścia... Coś mi się chyba w głowie poprzewracało. Woda, prowiant, dodatkowe ciuchy i sprzęt. No brawo ja... Czy ktoś mógłby się na płuca i nogi zamienić? Albo najlepiej niech mnie ktoś zawiezie na górę. Błagam! Stop! Chwila... odpoczynku... bo... nie daję... rady... I znów stop, i jeszcze raz... Światła, cywilizacja! Cholera, to tylko stacja pośrednia numer 6,5. Jeszcze taaaki dystans do siódemki. No nic, idziemy.

Pojawiły się kolejki. Dobrze, kolejki znaczy zator, zator znaczy odpocząć. Tylko że trzeba się nieco ubrać, bo zimno. A w zasadzie nie aż tak zimno, tylko wiatr wieje. No i podejście z szerokiego zmieniło się na wąskie, a ze żwiru zostały skały i trzeba włączyć napęd na cztery... Plus: latarka na głowie. Minus: torba na aparat, która co chwilę przeszkadza. Muszę ją schować, muszę. I tak już zdjęć nie porobię, bo to rozstawiać statyw trzeba. Nawiasem mówiąc za ten statyw to mi się nagroda Darwina należy - strzał w stopę... głowicą atomową.

Ja już nie chcę. Że też się wybrałem w góry. Naprawdę myślałem, że będzie łatwiej. I Ci ludzie padający na twarz w czasie podejścia z objawami choroby wysokościowej. No naprawdę zachęcające. I potworne zmęczenie. I jakieś ściski w płucach. Czy ja naprawdę aż tak bez formy jestem? Ok, niby jakieś światła się zbliżają. Pewnie kolejny punkt sanitarny... A jednak nie. A jednak... SIÓDMA STACJA! Tak! Wreszcie! 3100 metrów. Podeszliśmy 800 metrów w trzy godziny! Super wynik. Pierwszy kryzys można było uznać za zakończony. Uśmiech, zwycięstwo, zdjęcia, autografy, śniadanie z premierem.


Tu odpoczynek był już dłuższy. Spróbowałem nawet jakieś zdjęcia porobić, ale już prawie się nie dało. Aparat wylądował na dnie plecaka. Kilka łyków wody i ruszyliśmy dalej. Znów wspinaczka. Wąsko. Łańcuchy po obu stronach, czasem nieco za luźne. Chyba najbardziej używaną częścią ciała na Fudżi jest głowa. Chwila nieuwagi i może być bardzo niewesoło. Kamienie, kamienie i jeszcze raz skały. I bardzo silny wiatr, który momentami sypał po oczach pyłem wulkanicznym. Uwierzcie, że to nic przyjemnego. Podejście do ósmej stacji (na 3400 m n.p.m.) wspominam nie tak najgorzej. Owszem było zimno, owszem szlak nieprzyjemny, ale co chwila znajdowała się jakieś schronisko. To dawało dodatkowego kopa. Co chwila miało się wrażenie, że to już, że zaraz, że za chwilkę. Gdyby nie przenikliwe zimno... Właśnie, chłód. Wykańczał. Z jednej strony macie nocne wejście, które pozbawia Was sił, z drugiej coraz mniej tlenu w powietrzu, a jeszcze co chwilę smaga Was zimny podmuch wiatru. Łatwo nie było.

Stacja 7,5 – kolejne kęsy Calory Mate – fuj, paskudztwo! – przegryzione kilka orzechów, żeby zabić smak, poszukiwanie odrobiny ciepła w lokalnej toalecie i ruszamy dalej do stacji numer osiem. Ciężko, zimno, coraz mniej sił, coraz większe zmęczenie, coraz większa niechęć, coraz więcej przekleństw i narzekań. W końcu udało się dotrzeć do ósemki. Było kilka minut po trzeciej. 300 metrów zajęło nam prawie trzy godziny. Tłum, zmęczenie, skały i wynik gorszy o 500 metrów. Dodatkowo wiatr nie odpuszczał, a nawet się wzmagał. Decyzja – musimy się ogrzać, bo padniemy.

Weszliśmy do schroniska. Żeby posiedzieć w ciepełku trzeba coś zamówić, a i tak możecie grzać kuper nieco ponad kwadrans. Jeśli chcecie dłużej, cóż, kasa, misiu, kasa. 1000 jenów za godzinę odpoczynku. Dokładnie – mniej więcej 30 złoty za 60 minut siedzenia na twardej, drewnianej ławie, której jedyną zaletą jest niewielka odległość od piecyka. Kusiło. Naprawdę kusiło. Nie! W końcu chcemy obejrzeć wschód słońca ze szczytu. Trzeba nam ruszać! Przebraliśmy się (Asia dostała moją bluzę) i opuściliśmy ciepłe schronienie. Od razu po wyjściu spotkaliśmy parę Hindusów, którzy kilka chwil wcześniej siedzieli z nami w schronisku. Wracali! Tak, wracali; to nie nastrajało pozytywnie. A może byśmy tak...? NIE! Idziemy dalej – szczyt blisko, obejrzymy wschód słońca, wiatr musi osłabnąć, zimniej już nie będzie – oj człowiek potrafi wmawiać sobie różne rzeczy, zwłaszcza na Fudżi.

Wmieszaliśmy się w tłum, żeby nieco osłonić się od wiatru, choć niewiele to pomagało, ale szliśmy dalej. Jeszcze kilka skał i na powrót zaczynał się szeroki, stromy, żwirowy szlak. Szkoda. Bo tam wiatr hulał jeszcze bardziej. Zmęczenie i mała ilość tlenu sprawiały, że co chwila musiałem się zatrzymać, bo nie dawałem rady. Po mniej więcej godzinie udało się dotrzeć na poziom 8,5 – hotel. Wiele osób wspina się na ten poziom, tutaj nocuje i z rana atakuje szczyt. My „twardziele” chcieliśmy oczywiście wszystko załatwić w jednym podejściu... Hotel minęliśmy i... stanęliśmy w korku. Na 3500 metrów n.p.m! Ostatnie 200 metrów podejścia to strasznie wąska ścieżka, więc tłum ludzi skutecznie zablokował jakikolwiek ruch. Zimno, wieje, drobiny pyłu i kamienie wchodzą dosłownie wszędzie, a Ty człowieku stój. I czekaj. Niektórzy zawracali. Byle tylko się ruszyć.

Momentami siadałem i odmawiałem dalszej drogi. Cierpliwości Asi należy podziwiać, bo wiem, jaki ze mnie potrafi maruda wyjść. Zmęczenie robiło swoje. Zmobilizowałem się dopiero na wschód słońca. Wyciągnąłem aparat z plecaka i zrobiłem parę zdjęć. Schowałem sprzęt. Rzuciłem paroma kurtyzanami, oświadczyłem, że mi wszystko jedno i że ja to wszystko... takie niedomówienie... i że zatrzymamy się dopiero na szczycie. Miałem serdecznie dość tej góry i chciałem, żeby skończyła się jak najszybciej.












Ostatnie metry niemal podbiegałem. Szczyt był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Chciałem jak najszybciej się tam znaleźć. Wreszcie! Kilka minut po szóstej udało się! Weszliśmy na Fudżi! 3776 metrów góry! Niesamowita ulga! Przez kilka chwil tylko się głupio uśmiechaliśmy do siebie. Nie obchodził nas wiatr, nie obchodził nas pył, nie obchodziło nas, że jesteśmy cali oblepieni kurzem, że padamy z nóg, że trzęsiemy się z zimna. Nie obchodziło nas nic! Byliśmy na samym szczycie!












Ciepła herbata, porobić zdjęcia, zobaczyć krater i uciekamy! Tam na górze to wiatr rozdawał karty (i oszukiwał jak Harry „Siekiera” w Porachunkach), nie było co nadużywać wątpliwej gościny. I tak posiedzieliśmy godzinę, głównie grzejąc nasze przemarznięte tyłki w lokalnym schronisku. Zejście do najprostszych nie należy, a poza tym słońce postanowiło wpisać się w ogólny klimat braku taryfy ulgowej. Ludzie dość często upadali, obijając się niemiłosiernie. No i ten wiatr... Tumany kurzu prosto w twarz. Momentami widziałem, jak przez mgłę – tyle miałem pyłu w oczach. W końcu udało się złapać jakiś w miarę stały rytm. Dodatkowo coraz większa ilość tlenu w powietrzu sprawiała, ze dostaliśmy nagłego przyspieszenia. Swoją drogą tak się zarzekałem, że mi wysokości nie straszne, a tutaj miałem dowód, że jest inaczej. Niby 11 godzin marszu, a ja czułem się, jakby mi ktoś wymienił baterie – a to po prostu stary, dobry kolega tlen. O 10:30 byliśmy z powrotem na piątej stacji Kawaguchiko. 13,5 godziny od wyjścia. Zmęczeni, oblepieni pyłem wulkanicznym (odcienie czarne i czerwone – takie Fudżi fashion), ale niesamowicie szczęśliwi!





















Pozostawało wrócić do domu, wykąpać się (dwa razy!) i odespać (13 godzin!). Prawdą jest japońskie przysłowie, które mówi, że każdy powinien wejść na Fudżi co najmniej raz, ale tylko głupiec wchodzi dwa razy. Wspaniałe doświadczenie, ale raz wystarczy. I tak będę miał co wspominać do końca życia.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi