Wszyscy znamy tego jednego gościa, który potrafi dopatrzeć się
spisku nawet w składzie serka wiejskiego, a kwestionowanie ogólnie
przyjętych prawd jest dla nich punktem honoru. Z ust takich
jednostek możemy dowiedzieć się między innymi tego, że światem
rządzi tajna, masońska loża, Jezus był Polakiem spod Zawiercia, a
księżycowa wyprawa z 1969 roku to jedna, wielka ściema. I chociaż
większość tych teorii nadaje się co najwyżej do serdecznego
obśmiania, tak trzeba naszym konspiracyjnym bliźnim przyznać
rację, że przynajmniej jeden element misji Apollo 11 był… jedną
wielką ściemą!
Wyobraźcie sobie taką sytuację: grupa polskich turystów trafia do domu uciech, gdzieś głęboko w tajskiej puszczy. Oddają się tam
radosnym pląsom w towarzystwie upadłych dam, a następnie wracają
do ojczyzny nie świadomi tego, że podczas swoich swawolnych
poczynań złapali jakąś weneryczną niespodziankę. Taką o bardzo
egzotycznym, nieznanym na naszej szerokości geograficznej,
rodowodzie. Następnie ci sami panowie zaczynają spotykać się na
niezobowiązujące randki z wywłokami z Tindera, oczywiście
nie
zaprzątając sobie głowy jakimikolwiek środkami bezpieczeństwa.
Tym sposobem z niezeznanego, dziewiczego lądu zostaje przywleczona
zaraza, która rozprzestrzenia się szybciej niż owsiki w PRL-owskim
przedszkolu.
Świadomi takiego
zagrożenia byli uczeni pracujący nad misją kosmiczną Apollo 11,
którzy bardzo słusznie, wyciągnęli naukę z historii (chociażby
pamiętając o tym, jak
przywieziona przez hiszpańskich
konkwistadorów ospa prawdziwa uszczupliła populację dzisiejszego
Meksyku o dobrych 75%) i podjęli temat przygotowania się na uchronienie ludzkości przed ewentualną epidemią wywołaną przez księżycowe patogeny.
Wcale
nie bez znaczenia był tu fakt, że dosłownie dwa miesiące przed
rozpoczęciem misji, w księgarniach pojawiła się książka
Michaela Crichtona pt. „Andromeda znaczy śmierć”, gdzie główną
osią fabuły była seria tajemniczych zgonów wśród ludności
małej, amerykańskiej mieściny, w pobliżu której rozbił się
wojskowy satelita. Zresztą nie tylko znany pisarz sugerował
zagrożenie dla naszego gatunku. Również słynny uczony Carl Sagan
głośno opowiadał się za tym aby nie bagatelizować zagrożenia
jakie może za sobą pociągnąć szalony, kosmiczny wyścig. Nawet jeśli mielibyśmy niemalże stuprocentową pewność, że Księżyc nie jest zamieszkany przez żadną formę życia, ani jakiekolwiek zakaźne wirusy.
Zweryfikować te przypuszczenia miało dopiero lądowanie człowieka
na naszym na naturalnym satelicie. I tak też się stało – 20
lipca 1969 roku Buzz Aldrin, Michael Collins oraz Neil Armstrong
wyruszyli w swoją historyczną podróż, a
stawiając swoje kroki na
Księżycu astronauci narazili resztę Ziemian na wielkie
niebezpieczeństwo. Teoretycznie.
Jedyną formą
obrony ludzkości przed ewentualną, kosmiczną zarazą miała być
kwarantanna przygotowana dla trójki dzielnych Amerykanów. W myśl
zasady „Przezorny zawsze ubezpieczony” na przedsięwzięcie
nazwane Lunar Receiving Laboratory wydano
dziesiątki milionów
dolarów. Dziś już wiemy, że nawet gdyby kosmiczni turyści
przywlekli ze sobą jakieś księżycowe paskudztwo, to owa
kwarantanna byłaby równie skuteczna co dziurawy kondom.
Pierwsze poważne
zagrożenie pojawiło się jeszcze zanim wracający do domu
podróżnicy w ogóle dotarli na Ziemię. 24 lipca 1969 roku kapsuła z
trójką astronautów powoli opadała w kierunku dokładnie określonego miejsca na
Oceanie Spokojnym. Tam czekali już na nich płetwonurkowie ze
specjalnymi skafandrami, które to Aldrin i jego koledzy mieli
założyć przed opuszczeniem swojej kapsuły. Ta ostatnia miała
zostać od razu poddana dezynfekcji, a astronauci po
przetransportowaniu ich na pokład lotniskowca Hornet zostali
umieszczeni
w kontenerze z kabiną kwarantannową. Przewieziono ją później na Hawaje, skąd została ona zabrana samolotem do Teksasu,
a stamtąd do centrum kosmicznego Houston, gdzie podróżników
przeniesiono do właściwego pomieszczenia. To tam trójka
potencjalnie zakażonych Ziemian miała odbyć 21 dni kwarantanny. Trafiło tam też 24 pracowników NASA, którym przydzielono
zadanie badania próbek księżycowej ziemi przywiezionej przez
Armstronga i spółkę.
Brzmi to jak
doskonale przemyślany plan, przyznacie.
No cóż – tylko brzmi...
Otóż wspomniana kapsuła, jeszcze zanim zetknęła się z
oceaniczną wodą (co już samo w sobie mogło doprowadzić do
tragedii), odpowietrzyła się. Nikomu nie przyszło nawet do głowy,
że w ten sposób z zawieszonej dość wysoko nad ziemią,
ewentualnej „epidemiologicznej bomby” mogło zostać uwolnione do
atmosfery to, przed czym chciano ludzkość uchronić! Specjalne
skafandry, odkażania, fikołki związane z transportem kontenera,
czy już nawet sama kwarantanna nie miałaby sensu, bo byłoby już,
jak to mówi każdy wąsaty wujek - „po ptokach”. Mimo że
prawdopodobieństwo istnienia na Księżycu jakichkolwiek
mikroorganizmów czy wirusów było minimalne, to już konsekwencje,
gdyby jednak okazało się inaczej,
mogłyby być katastrofalne.
Jak wynika z
dokumentów opublikowanych w czerwcu ubiegłego roku, cała ta
kwarantanna to był jeden, wielki i szalenie kosztowny… teatrzyk.
Teatrzyk, który przed opinią publiczną
miał jedynie sprawiać wrażenie
poważnego przedsięwzięcia. W praktyce ten złożony projekt pełen
był fundamentalnych błędów - z kosmicznym pyłem kontakt miało
znacznie więcej osób – od ekipy zajmującej się obróbką
wykonanych przez astronautów zdjęć, aż po innych uczonych z ekipy w Houston. Ze
wcześniej wspomnianego dokumentu wynika chociażby to, że podczas
rutynowych inspekcji wykazano pękanie, przeciekanie komór
rękawicowych i autoklawów sterylizacyjnych. Ba, nie zmieniono nawet
podstawowych procedur awaryjnych obowiązujących w pomieszczeniach,
gdzie odbywała się kwarantanna. A to oznacza, że w przypadku
chociażby pożaru, automatycznie złamana by została izolacja i
potencjalne patogeny mogłyby bez trudu wydostać się.
No dobra, ale co by
się stało, gdyby przez tę niefrasobliwość uczonych z NASA na
Ziemię faktycznie przywleczono jakąś zarazę?
Tu naukowcy są
zgodni – kwarantanna wszystkiego co wraca z kosmosu jest równie
konieczna, co… daremna. Ludziom prawdopodobnie nigdy nie udałoby
się uchronić Ziemian przed mikroskopijnym, aczkolwiek potencjalnie
szalenie niebezpiecznym, zagrożeniem i najlepsze, co mogłoby nas
spotkać, to spowolnienie rozprzestrzeniania się drobnoustrojów do
czasu, aż mądre głowy nie wynalazłyby jakiegoś skutecznego
środka zaradczego.
Na szczęście pierwsze, dziewicze, pojawienie się człowieka na Księżycu nie przyniosło ze
sobą kresu naszych ziemskich dni i trójka astronautów opuściła
swoją „kwarantannę” po trzech tygodniach z pełną świadomością
tego, że
tak naprawdę nigdy nie stanowili żadnego zagrożenia dla
reszty ludzkości.https://www.youtube.com/shorts/NeQ-K5LSbegŹródła:
1,
2
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą