Allie pisze: Pamiętam jak lubiłem się bawić moimi zabawkami. Czasami robiłem masakrę, w której zabawki ginęły, czasami latały w kosmos albo razem dyskutowaliśmy o moich lekcjach pływania i dlaczego powinni mnie już wpuścić na głęboką wodę. Pływam przecież tak świetnie na pieska.
Nie wiem co ja w tym widziałem. Po prostu mnie to bawiło
Jednak z czasem, gdy trochę podrosłem, było coraz ciężej uzyskać dostęp do tej nieograniczonej wyobraźni, która sprawiała, że zabawki dawały frajdę. Pamiętam, że zacząłem na nie patrzeć i czuć lekką frustrację dlaczego już nie jest tak samo jak było.
Odgrywałem te same scenki, które dawały mi wcześniej frajdę, jednak to już nie miało sensu. Wielkie podróże kosmiczne Niezwyciężonego Rumaka zamieniły się w trzymanie plastikowego konika w powietrzu. Prehistoryczna Przejażdżka Autokarem Śmierci zmieniła się w zwykłe rozwalanie ręką zabawkowego autobusu pełnego pluszowych dinozaurów. Nie byłem już w stanie przenieść się w ten świat i doświadczyć tego znów.
Depresja to mniej więcej to samo, tylko dotyczy... wszystkiego.
Na początku w sumie nawet myślałem, że taka niewrażliwość na bodźce pozwala się trochę odciąć i zakosztować trochę szczęścia. Jednak bycie szczęśliwym jest trudne gdy nie odczuwasz żadnych emocji.
Początek mojej depresji związany był z uczuciami, jakie nosiłem w sobie. Tak że sam fakt, że one we mnie powoli bledły, by ostatecznie zniknąć, wydawał się przynieść upragnioną ulgę. Zawsze chciałem mieć wyjebane na wszystko. Uważałem, że posiadanie uczuć wiąże się często z byciem słabym. Widziałem je jako coś, co utrudnia mi kontrolę nad samym sobą. W końcu stało się. Nie musiałem się już nimi więcej "przejmować".
Moje postrzeganie świata jednak zaczęło być coraz płytsze i pozbawione kolorytu. Z czasem szybko zauważyłem różnicę pomiędzy "mieć wyjebane" a "nie potrafię mieć niewyjebane". W sumie to widzisz, że coś tam się dzieje i zmienia w Twoim życiu, jednak wewnątrz Ciebie nie zmienia się nic. Nie czujesz zbytniej zmiany.
Co w efekcie prowadzi do śmiertelnej nudy...
Próbowałem więcej wychodzić z domu, ale większość z tych "ciekawych" zajęć sprawiało, że czułem tylko większą frustrację i niechęć spowodowaną nieumiejętnością czerpania przyjemności z nich.
Miesiące mijały, a ja zaczynałem się już powoli godzić z faktem, że może już nigdy nie będzie mi dane odczuwać przyjemności. Nie chciałem też, żeby ktokolwiek mnie przejrzał i się o tym dowiedział. W sumie to cały czas czułem się dość niekomfortowo biorąc pod uwagę, że przy ludziach czułem się raczej znudzony i odosobniony. Pocieszałem się jednak tym, że dopóki nie odstraszam ludzi, będzie OK.
W każdym bądź razie nie mogłem już polegać na emocjach, które dawały wyraz ekspresją na twarzy. Gdy jesteś zmuszony w każdej interakcji z drugą osobą próbować jako tako imitować odpowiedni wyraz twarzy, druga osoba prędzej czy później zauważy, że jesteś "dziwny".
Robi się dziwnie gdy osoba, która ma uczucia, znajdzie się w pobliżu osoby z depresją. Od razu próbują Ci pomóc "odzyskać uczucia", by wszystko znów było po staremu i wkurzają się, gdy wydajesz się być odporny na ich rady. Z ich perspektywy to tam MUSI gdzieś być jakieś źródło szczęścia, tylko Ty nie potrafisz patrzeć. Ach, gdybyś tylko umiał dostrzec to piękno!
Pragnę wytłumaczyć na wstępie, że nie ma czegoś takiego, że czuję się smutny i chce mi się płakać, to bardziej poczucie beznadziejności i pustki spowodowanej niemożnością czucia czegokolwiek. Wszystko co kiedyś sprawiało, że nie czułem się znudzony i mogłem jakoś się realizować, zostało mi odebrane wraz z momentem utraty emocji. Co może wtedy pozostać? Nuda, beznadziejność i samotność.
Jednak ludzie chcą pomóc.Więc zaczynają coraz bardziej naciskać, byś poczuł się lepiej.Gdy im tłumaczysz po raz enty swoje upośledzenie w sferze odczuwania emocji, brzmi to dla nich jak pogrążanie się w negatywności. Dla nich to po prostu wygląda jakbyś CHCIAŁ być w depresji i nie słuchasz nikogo. Zaczynają Cię zalewać pozytywnością. Tak jakby ktoś Ci przyłożył spray do twarzy i psikał pozytywnym biadoleniem, dopóki się nie poddasz i nie powiesz, że "jednak nic straconego, przemyślę to jeszcze, dzięki". Po to, by odeszli i zostawili Cię dalej z tą beznadziejnością i samotnością.
No i ta jedna z najbardziej frustrujących rzeczy w tej całej depresji. Nie zawsze jest coś, z czym można walczyć. To nawet nie jest "coś" - to "nicość". A jak można walczyć z nicością? Nie możesz tego jakoś wypełnić. Nie możesz tego przykryć. To jest teraz wszystkim w Twoim świecie. No i tu pies pogrzebany, wszystkie te rady wydają się trafieniem kulą w płot przy istocie problemu.
To jest tak, jakbyś miał martwe rybki, ale nikt z otoczenia nie dopuszcza nawet myśli do siebie, że one mogą być martwe.
Twój problem może nawet nie mieć rozwiązania. Nawet niekoniecznie chcesz, by ktoś Ci dawał rozwiązania. Bardziej chciałbyś usłyszeć coś w stylu: "Przykro mi z powodu martwych rybek, stary" czy może "Wow, są martwe i nic już z tym nie zrobisz. Dalej Cię lubię."
Zacząłem się izolować i spędzać więcej czasu samemu.
Być może brakowało mi jakiegoś emocjonalnego podłoża, by wpaść w panikę, ale jakoś do tej pory starałem się przekonywać siebie, że wszystko mam pod kontrolą. Do momentu, gdy zdałem sobie sprawę, że nie chcę, by mnie ktoś kochał, bo to wytwarza we mnie jakiś rodzaj presji, że muszę żyć właśnie dla nich.
To dziwny moment, gdy zdajesz sobie sprawę, że nie chcesz żyć dalej. Gdybym miał uczucia, myślę, że byłbym tym faktem zaskoczony. Przecież większość mojego życia dotychczas polegała na woli przetrwania. Już mój najodleglejszy jednokomórkowy przodek miał siłę, by walczyć o przeżycie, wraz z ewolucją nawet zmienił się by być tym, kim jesteśmy teraz.
Po prostu ja chciałem przestać istnieć, tak samo jak Ty byś chciał opuścić pusty pokój czy uciszyć powtarzający się doprowadzający do obłędu hałas.
Jednak to nie najgorsza część, najgorszy jest moment, w którym postanawiasz trwać w tym dalej.
Wkrótce odkryłem, że nie ma taktownego i wygodnego sposobu by przekazać komuś, że masz skłonności samobójcze. Co sprawia, że nie mam pomysłu, jak prosić o pomoc.
Nie chcę robić z tego wielkiej afery przecież. No ale jak by nie patrzeć, to dość alarmujący symptom. Staranie by przekazać to w sposób spokojny, tak jakby to nie było nic takiego, tylko pogarsza sprawę.
Byłem również beznadziejny w pocieszaniu innych ludzi. Rzeczy, które wydawały mi się pocieszające, niekoniecznie tak były odbierane przez innych.
Miałem taki mały wachlarz uczuć, gdy wszyscy wokół wydawali się mieć ich całą gamę. Zaczęli mnie nimi przytłaczać, więc zgodziłem się na pójście do lekarza.
Kolejne tygodnie minęły na opowiadaniu pełnym entuzjazmu ludziom o moich uczuciach, których nie mam, po to tylko, żeby dostać leki, które może pozwolą mi je w końcu znowu odzyskać.
Tak jak mówiłem, gdziekolwiek bym się nie udał czy czego bym nie zrobił, to i tak nie miało większego sensu. I tak przez dłuższy czas. Absurdalność sytuacji, w której pracujesz ciężko tylko po to, by robić rzeczy, które nie dają Ci nawet odrobiny przyjemności potrafi dobić. Im dłużej ten stan się utrzymuje, tym bardziej tracisz nadzieję, że coś się zmieni.
Jednak nastał moment, w którym moje uczucia zaczęły powoli się ujawniać. Oczywiście nie wszystkie naraz i nie wszystkie jednakowo.
Ogólnie to nie byłem w stanie odczuć, że mi na czymś zależy. Z momentem, gdy to się zmieniło i coś było w stanie mnie ruszyć, to najczęściej przejawiało się to w formie nienawiści.
No ale technicznie to zawsze coś, co możesz poczuć. To jakaś emocja, coś nowego dla mojego mózgu. Od tego momentu mój mózg zaczął się zachowywać jak dziecko, które poznało nowe słowo.
Nienawiść do wszystkiego sprawiła, że ten cały hurraoptymizm i pocieszanie stało się jeszcze bardziej nieznośne. Mało tego, czasami odbierałem je nawet jako jakąś formę ataku na moją osobę.
Na całe szczęście zdążyłem odkryć płakanie, przez co moja nienawiść nie zdążyła się przerodzić w coś gorszego. Nazwałem tę emocję "płaczem", a nie "smutkiem". Bo tym w istocie rzeczy była.
Na tym etapie często po prostu lubiłem sobie popłakać siedząc na podłodze w kuchni. Ot tak, bez powodu. Miewałem takie ataki płaczu dość często, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że jestem po prostu "dziwny". Pewnego dnia jednak przez morze wylanych łez dostrzegłem małe ziarenko kukurydzy pod lodówką.
Powiem szczerze, że nie mam pojęcia, co dokładnie się stało, ale gdy ujrzałem to malutkie ziarenko kukurydzy, coś we mnie pękło. Sprawiło, że zacząłem w głowie rozprawiać o rzeczach, których do teraz nie rozumiem, co w sumie sprawiło, że wybuchłem śmiechem. Śmiałem się do rozpuku, jak nigdy.
Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje.
Mój mózg jakby ukrywał przede mną każdy skrawek szczęścia z ostatnich 19 miesięcy i tak jakby zdecydował się nagle rzucić mi nimi wszystkimi naraz w twarz. Jakby to był jakiś rodzaj zemsty.
Ten kawałek kukurydzy to najzabawniejsza rzecz jaką widziałem i nie potrafię nikomu wytłumaczyć, co w tym jest zabawnego. Nawet sam nie wiem, co jest w tym zabawnego. Jak się ktoś zapyta "Ty, stary, a jak Ty wygrzebałeś się z tego całego syfu co miałeś w głowie?". Zamiast chwytającej za serce historii o wsparciu bliskich i heroicznej walce o lepsze jutro, miałbym im opowiedzieć o ziarenku kukurydzy? A potem wyjaśnić im, czemu to jest zabawne? "Ty, bo to jest tak, leżało sobie ziarenko... i ono było takie samotne... i tak sobie tam tak leżało, samotnie." Przecież od razu wezmą mnie za dziwaka. A jakby im pokazać to ziarenko? Nie. Stałbym się jeszcze większym dziwakiem.
Chciałbym jakimś pozytywnym akcentem zakończyć tę historię, ale widząc, że pokłady szczęścia u mnie wciąż są przykryte grubą warstwą, powiem tylko tyle: Nikt nie jest w stanie zagwarantować nam, że będzie wszystko w porządku. - i nie wiem czy to będzie jakieś pocieszające dla Was - może gdzieś tam leży wasze ziarenko kukurydzy, które sprawi, że zaśmiejecie się szczerze do rozpuku i coś w Was to zmieni.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą